Kultura

Malarz Nastrojów – wspomnienie o Zbigniewie Bujarskim

Opublikowano: 13 maja, 2018 o 9:01 am   /   przez   /   komentarze (1)

13 kwietnia zmarł Zbigniew Bujarski (1933-2018), kompozytor i malarz pochodzący z Muszyny. Mimo, że od wielu lat mieszkał i tworzył w Krakowie, zawsze czuł się uczuciowo związany z miejscem swego urodzenia; Często odwiedzał Ziemię Sądecką, mawiał, że w Muszynie najlepiej mu sie tworzy i tam właśnie przychodzą mu do głowy najlepsze pomysły. Warto poświecić mu wspomnienie.

Moje pierwsze bardziej osobiste, prywatne wspomnienie o Zbigniewie Bujarskim związane jest z księżycem. To było w pamiętnym roku 1980, w Baranowie Sandomierskim, gdzie profesor Mieczysław Tomaszewski organizował swoje słynne jesienne seminaria. Zbyszek jako kompozytor był wtedy na fali sukcesów – jego Musica domestica napisana rok wcześniej dla orkiestry Jerzego Maksymiuka zrobiła furorę na Warszawskiej Jesieni, powstało też wiele innych, cenionych do dziś kompozycji; wydaje się, że to właśnie wtedy Zbigniew Bujarski odnalazł swój najbardziej rozpoznawalny styl – pełen przyćmionych barw i swoistego liryzmu, bardzo osobisty i indywidualny.

W ciepły jeszcze, wrześniowy wieczór odbywała się więc  na dziedzińcu renesansowego pałacu prezentacja nagrania jego najnowszego utworu – Similis greco. Po niebie płynęły granatowe chmury, znakomicie korespondując z ciemnymi barwami niespiesznie rozwijającej się kompozycji. Pod koniec utworu pojawia się długo narastające, Ravelowskie crescendo, kończące się wybrzmiewającym, czystym akordem; i oto niebo nad Baranowem zaczęło się stopniowo rozjaśniać w rytm muzyki, a dokładnie w momencie kulminacji miejsce chmur jak Deus ex machina zajął olbrzymi księżyc w pełni, zalewający jasnym światłem pałacowy dziedziniec. Po wykonaniu wszyscy o tym mówili, oczywiście również Zbyszek zwrócił na to uwagę; był wyraźnie zadowolony i poruszony. Była w tym metafizyka i piękno w czystej postaci, na które był tak wrażliwy. Wtedy po raz pierwszy widziałem na Jego twarzy szeroki, szczery uśmiech; uśmiech człowieka szczęśliwego. To zdarzenie na długo zapadło w pamięć nie tylko moją. Dowodem są liczne, publikowane niezależnie od siebie wspomnienia uczestników tego wieczoru, łącznie zresztą z samym Zbyszkiem, który poświęca temu osobny akapit w  rozmowach z Teresą Malecką.

Oczywiście znałem profesora Bujarskiego wcześniej – był jednym z moich wykładowców; prowadził wykłady o muzyce współczesnej, a także „niepozorne” seminarium prelekcji. Był przecież doświadczonym prelegentem – prowadził audycje szkolne, popularyzujące muzykę klasyczną i współczesną najpierw w Filharmonii Rzeszowskiej, potem w Krakowskiej. Wtedy, w czasie studiów te bardzo sympatyczne zajęcia nie wydawały mi się szczególnie przydatne. Potem jednak, kiedy sam znalazłem się w sytuacjach, kiedy trzeba było mówić o muzyce do nieprofesjonalnego audytorium, doceniłem znaczenie tych Jego drobnych z pozoru uwag, rzucanych tym razem z życzliwym, trochę kpiącym półuśmiechem: „nie zanudzaj ludzi szczegółami; oni chcą się dowiedzieć czegoś  istotnego o muzyce, a przede wszystkim jej słuchać”, „pamiętaj, że nie możesz mówić tak szybko, twoje słowa muszą dotrzeć do słuchaczy”, i najważniejsze – „mówić z estrady to sytuacja krępująca; żeby sobie z nią poradzić, wybierz spośród słuchaczy jedną osobę i wyobraź sobie, że mówisz tylko do niej”. W tym był cały Zbyszek, czujący się jak ryba w wodzie w dyskusji tête-à-tête, a zawsze lekko zawstydzony i skrępowany, gdy miał przemawiać do anonimowej grupy słuchaczy.

Wróćmy jednak do Jego muzyki. Kilka miesięcy po owym magicznym baranowskim wieczorze, w lutym 1980, jechałem w grupie studentów i pedagogów Akademii Muzycznej w Krakowie na seminarium poświęcone muzyce współczesnej, które odbywało się w Hochschule für Musik w Lipsku w ramach współpracy obu uczelni. Jako dyplomant klasy dyrygentury miałem tam dyrygować wykonaniem właśnie Similis greco. W Polsce trwała euforia wolności, związana z Solidarnością; granice tzw. bratnich krajów socjalistycznych były bardzo pilnie strzeżone, niemal zamknięte. Szczególnie dotyczyło to granicy z niemiecką Republiką Demokratyczną (młodszym czytelnikom trzeba przypomnieć, że istniały dwa państwa niemieckie), której komunistyczne władze robiły wszystko, by nie dopuścić do rozprzestrzenienia się wolnościowej „zarazy” na swoim terytorium. Wielkie wrażenie zrobiła na mnie odprawa w Zgorzelcu. Peron zalany upiornym światłem, NRD-owscy pogranicznicy z psami, przeszukujący każdy zakamarek prawie pustego pociągu – to wszystko kojarzyło się raczej z filmami o II wojnie światowej, niż z realną rzeczywistością.

Muzyka Bujarskiego nie spodobała się w Lipsku – sztuka w NRD tkwiła jeszcze wciąż w anachronicznych okowach socrealizmu; Bujarski w wielu swoich utworach, w tym w Similis greco stosuje tzw. aleatoryzm kontrolowany. Nie wdając się w teoretyczne rozważania, wystarczy powiedzieć, że jest to technika, dopuszczająca pewną swobodę wykonawcy, wolność improwizacji, powodującą, że każde wykonanie utworu brzmi odrobinę inaczej; dla studentów, grających w orkiestrze, ta swoboda wykonawcza była dezorientująca; nie potrafili z niej skorzystać, bo byli odzwyczajeni od jakiejkolwiek formy wolności. To samo dotyczyło muzyki krakowskich studentów, w tym studentów Zbyszka. Nazajutrz pani rektor Krystyna Moszumańska-Nazar z uśmiechem powiedziała nam, studentom, że podczas spotkania profesorów obu uczelni spadła na nią ostra, pryncypialna krytyka za sposób, w jaki w Krakowie uczy się kompozycji, dopuszczając zbyt wiele swobody i dając studentom zbyt wiele wolności. Zbyszek miał dużą satysfakcję, słuchając opowieści o tym wydarzeniu.

Podczas naszego pobytu w Lipsku z Polski przyszła wiadomość, że Jaruzelski został premierem. Jeszcze nie wiedzieliśmy, że kończył się czas solidarnościowej wolności, a nad Polskę nadciągają ciemne chmury ponurego dziesięciolecia stanu wojennego. W tym trudnym czasie Zbyszek pełnił funkcję dziekana Wydziału Teorii Muzyki, Kompozycji i Dyrygentury. Szczególnie  w początkowym, najgroźniejszym okresie stanu wojennego uważał za swoja misję obronienie tej wolności, wielokrotnie bronił studentów i pedagogów zagrożonych relegowaniem z uczelni, co w owym czasie groziło natychmiastowym wręczeniem biletu do wojska. Z Krzysztofem Pendereckim, Mieczysławem Tomaszewskim, Krystyną Moszumańską-Nazar i wieloma innymi należał do grupy, która uchroniła krakowską Akademię przed utratą tego, co w Jego rozumieniu było podstawą prawdziwej sztuki – niezależności twórczej. Istotą osobowości Zbyszka była bowiem zawsze pełna wewnętrzna wolność – czy jego beskidzkie pochodzenie odegrało w tym jakąś rolę?

Przez następne kilkanaście lat nasze kontakty osłabły – ja byłem zajęty pracą w orkiestrze w Toruniu i krakowskiej Orkiestrze Polskiego Radia i Telewizji, on dużo pisał, miał wiele prawykonań. Spotykaliśmy się jednak przy okazji wykonań jego muzyki, w których brałem udział – Musica per archi, Musica domestica, Lęki ptaków. Namawiałem Go do napisania dużej kompozycji na perkusję, ale zawsze się wzbraniał, mówiąc, że uwielbia słuchać tych instrumentów, ale ich nie czuje jako kompozytor. „Staszek, co tu dużo mówić, moim żywiołem są smyczki…”

W roku 1999 zostałem dyrektorem Starosądeckiego Festiwalu Muzyki Dawnej. Na finałowy koncert pierwszego organizowanego przez siebie festiwalu postanowiłem zamówić u jednego z kompozytorów współczesnych utwór na chór i orkiestrę, inspirowany dawną muzyką i łączący nowy język muzyczny z europejską tradycją muzyczną, ale też – w szerokim pojęciu – kulturą. Prawykonanie takiego utworu w miejscu, gdzie takie połączenie istniało już w XII-XIII wieku (o czym świadczy sensacyjne odkrycie organum Omnia beneficia w klasztorze SS. Klarysek), wydawało mi sie bardzo dobrym pomysłem. Niedługo zastanawiałem się, do kogo się zwrócić z propozycją – osobowość Zbigniewa Bujarskiego, kompozytora tak silnie zakorzenionego w europejskiej tradycji, a do tego Sądeczanina z urodzenia i przekonania była przecież naturalnym wyborem. Początkowo Zbyszek nie wydawał się specjalnie przekonany do tego pomysłu, narzekał na krótki termin, zastanawiał się jakich użyć tekstów, ale po tygodniu zadzwonił do mnie, przyjmując propozycję. „To może być bardzo ciekawe, tylko muszę na to znaleźć sposób” – powiedział. Od razu postanowił, że będzie to utwór oratoryjny, a tekst będzie wzięty z psalmów. Pożyczył ode mnie polski przekład Księgi Psalmów Kochanowskiego; z tonu, w jakim  mówił widziałem, że zapalił się do tej pracy. Tak powstało Alleluja, dedykowane Ziemi Sądeckiej i wszystkim jej mieszkańcom.

To był utwór ważny dla Niego i dla mnie – kilkakrotnie zapraszał mnie do swojej pracowni przy ul.św.Marka, by przegrać mi napisane fragmenty; mogłem więc in statu nascendi doświadczać powstawania tej pięknej kompozycji. Wykonanie Alleluja było też bezpośrednią przyczyną nawiązania przez festiwal i przeze mnie osobiście ważnego kontaktu: szukając chóru kameralnego, zdolnego wykonać ten bardzo trudny utwór, trafiłem na dwa nieznane mi wtedy nazwiska lwowskich muzyków – Volodymyra Syvochipa i Roman Stelmaszczuka i związany z nimi chór GLORIA. Ten przypadkowy początkowo kontakt odbił się na życiu zawodowym i prywatnym całej naszej trójki – Gloria okazała się znakomitym zespołem, goszczącym później na Festiwalu z różnymi programami przez cały, dziesięcioletni okres mojej dyrekcji. Z Romanem i Volodymyrem robiliśmy jeszcze wiele wspólnych projektów, nie tylko w Starym Sączu i Lwowie. Gdyby nie muzyka Zbyszka, być może nigdy byśmy się nie spotkali….

W czerwcu 1999 partytura Alleluja była gotowa, zbliżało sie prawykonanie w kościele św.Elżbiety. Pytałem Zbyszka, czy chce uczestniczyć w próbach. „Nie” – powiedział – „ja zwykle ufam wykonawcom. wystarczy mi obecność na próbie generalnej”. Poprosiłem go wtedy o tekst autorski do książki programowej. „Ale ja tak nie lubię pisać o swojej muzyce” – odparł – „wszystko, co miałem do powiedzenia jest w partyturze”. Ponieważ nalegałem, kilka dni przed oddaniem książki programowej do drukarni umówił się ze mną w Akademii i uśmiechając się jakby z zażenowaniem, wyciągnął z kieszeni marynarki wyrwaną z kratkowanego zeszytu kartkę, mówiąc:  „Napisałem tu kilka słów; ale to nie jest tekst muzykologiczny, właściwie nie ma tam nic o samym utworze; jeśli uważasz, że się nie nadaje do programu, trudno, jeśli chcesz – wydrukuj”. Spojrzałem na kartkę – i oniemiałem: miałem przed sobą piękną, nieco patetyczną apoteozę Sądeckiej ojczyzny Zbyszka; to był tekst bardzo osobisty, pisany z potrzeby serca. Dla mnie osobiście, miał jeszcze jeden wzruszający podtekst, związany z osobistymi wspomnieniami – moim ulubionym zajęciem, kiedy jako dziecko, a później uczeń liceum spędzałem wakacje w Rytrze, Piwnicznej czy Muszynie było przesiadywanie na stacyjkach kolejowych w dolinie Popradu i obserwowanie parowozów, często wtedy jeżdżących na tej linii; a punktem honoru było wymienienie wszystkich stacji kolejowych od Nowego Sącza do Muszyny. A teraz w tekście miłego starszego pana, poważnego profesora kompozycji czytam… No właśnie, zacytujmy ten tekst w całości, bo gdzie jak gdzie, ale w „Sądeczaninie” na pewno jest jego właściwe miejsce:

Najpiękniejsza ziemia świata – rozciągająca się od Nowego Sącza na południe ku granicy słowackiej, zawarta między Popradem i Dunajcem – to moja Ojczyzna. Zawsze, od pierwszych dni mojej dziecięcej świadomości, a z biegiem lat coraz mocniej i mocniej kochałem ją, kocham i będę kochał. Jestem szczęśliwy, że tu właśnie – w Muszynie – urodziłem się, że tu — w Krynicy – zostałem uznany człowiekiem dojrzałym, że tu – w Muszynie i Żegiestowie – stawiałem moje pierwsze muzyczne kroki, wówczas jeszcze nie przypuszczając, że zaprowadzą mnie na całe życie w muzyczną twórczość. Jestem wdzięczny, że ta ziemia- Ziemia Sądecka – nauczyła mnie miłości, a przez nią uczyniła człowiekiem szczęśliwym.

Chociaż tyle lat minęło i chociaż w każdy bardziej swobodny czas „leciałem jak na skrzydłach”, aby nasycić się moim ukochaniem stacyjek, przystanków Starego Sącza, Barcic, Rytra, Młodowa, Piwnicznej, Łomnicy, Wierchomli, Żegie­stowa, Andrzejówki, Milika – wreszcie rodzinnej Muszyny – nigdy tej drogi nie będzie dosyć i każdy zakręt Popradu, przejazd kolejowy, każde wzniesienie drogi, każdy niemal dom, a nawet drzewo, pozostały najbliższe, zawsze przyjazne i takie dobre.

Nie można dostać więcej niż dała mi ta Kraina. Dała mi to, co najwznioślejsze, najpiękniejsze, najczulsze, dała mi jakąż mądrość dojrzałego wieku pozostawiając dzisiaj w posiwiałej głowie to samo, na co patrzyły w przeszłości oczy chłopca, i co czuło jego serce. Czy można w życiu otrzymać więcej?

Dlatego z prawdziwym wzruszeniem odebrałem końcem ubiegłego roku propozycję pana Stanisława Welanyka napisania utworu na rok 1999 dla XXI Starosądeckiego Festiwalu Muzyki Dawnej. Moje Alleluja  poświęcone temu Festiwalowi jest wyrazem wdzięczności dla całej ukochanej ziemi Sądeckiej i wszystkich moich krajan. Nie starałem się w tym utworze sięgać do technik, które mogłyby podnieść mój kompozytorski prestiż; nie komponowałem, aby zdobyć uznanie znawców muzyki i jej krytyków; czyniłem to dla wszystkich, którzy zechcą słuchać słów biblijnych psalmów, głównie psalmów uwielbienia Najwyższego, w udźwięcznieniu człowieka z Sądecczyzny, który spośród Was Sądeczan wyszedł i powraca do Was tym razem w swojej, dla Was skomponowanej muzyce. Alleluja!

Pod koniec lat dziewięćdziesiątych Ministerstwo Kultury wprowadziło program stypendialny Gaude Polonia, przeznaczony dla studentów kierunków artystycznych zza naszej wschodniej granicy. Miał on im umożliwić kontakt z polskimi profesorami różnych kierunków artystycznych, ale także poznanie polskiej kultury i współczesnej Polski. Wtedy, w ciągu kilku lat, w Jego klasie kompozycji studiowało między innymi kilku moich przyjaciół ze Lwowa i Kijowa, których nazwiska: Bohdan Sehin, Ostap Manulyak, Bohdana Frolyak, Michajło Szwed, Olena Sierowa już znaczą wiele w kulturze muzycznej współczesnej Ukrainy. Dla każdego z nich, będących już przecież dojrzałymi artystami, Zbyszek potrafił znaleźć odpowiedni sposób zajęć; z każdym  nawiązał serdeczną, prywatną więź, utrzymywali kontakty przez wiele lat po ukończeniu stypendium. Ilekroć spotykam się z kimś z nich, zawsze pytają – och, trzeba by poprawić ten czas teraźniejszy na „pytali”, ale zostawmy jak jest – o profesora, będąc w Krakowie składali mu nie tylko kurtuazyjne wizyty. Pewnego razu, to było chyba w roku 2005 czy 2006 tak się złożyło, że prawie wszyscy brali udział w starosądeckim festiwalu. Kiedy Zbyszek się o tym dowiedział, postanowił zaprosić ich na cały dzień do Muszyny. Przypadkiem sprowokował więc dla nich tę swoją mityczną podróż kolejową doliną Popradu ze Starego Sącza do Muszyny; wspominają ten dzień do dzisiaj. W rewanżu zaprosili go do Lwowa.

Lwów był dla Niego bardzo ważny; podobnie jak jego rówieśnik Zbigniew Herbert, miał z nim związki rodzinne, ale nie chciał tam pojechać, by nie zburzyć sobie obrazu mitycznego Miasta. Tym razem jednak przyjął zaproszenie na festiwal „Kontrasty” – lwowski odpowiednik Warszawskiej Jesieni. W tych latach podróż pociągiem do Lwowa była bardzo długa i męcząca, ze względu na konieczność oczekiwania w Przemyślu na odprawę graniczną. Pociąg wyjeżdżał z Krakowa w południe, a osiągał cel niewiele przed północą. Wyszliśmy z Bohdanem Sehinem po Zbyszka i panią Ewę. Byliśmy przekonani, że będą chcieli natychmiast jechać do hotelu, żeby odpocząć, taksówka czekała przed dworcem. Któryś z nas rzucił bez przekonania propozycję nocnego spaceru po centrum i wizyty w kawiarni; na twarzy starszego pana pojawił się szelmowski uśmiech; pierwszej nocy w mieście swoich przodków profesor Bujarski wrócił do hotelu, kiedy już było jasno.

Kiedy musiałem przekazać do Lwowa wiadomość o śmierci Zbyszka po kilku godzinach dostałem lakoniczny sms – „To bardzo smutna wiadomość. Zawsze będziemy Go pamiętać”.

 Potem przyszła jeszcze – jak sam to określał – najbardziej nietypowa praca w jego kompozytorskiej karierze. W roku 2007 prof. Barbara Świątek, organizując duże sesje naukowe „Na drodze do nowej harmonii”, poświęcone nowej muzyce na instrumenty dęte, wymarzyła sobie, żeby jeden z krakowskich kompozytorów napisał duży utwór na orkiestrę złożona wyłącznie z instrumentów dętych, który byłby wykonany razem przez studentów i pedagogów Akademii. Zaproponowałem Zbyszka, nie wiedząc czy się zgodzi; pamiętałem przecież wiele jego wypowiedzi, w których przyznawał się do szczególnej admiracji instrumentów smyczkowych. Pamiętam rozmowę w kawiarni na VI piętrze Akademii – Zbyszek sprawiał wrażenie zainteresowanego, choć nieco rozbawionego tą propozycją. Z zakłopotanym uśmiechem pytał nas i sam siebie, czy da sobie radę z nietypowym dlań zestawem instrumentów, ale propozycję przyjął. Tak powstały Games na orkiestrę instrumentów dętych i perkusję. Zapytałem Zbyszka, dlaczego nadał utworowi taki nietypowy dla siebie tytuł – angielski i nieco neutralny; zawsze przecież odwoływał się do dawnych języków (Contraria, Kinoth, Peirene, Similis greco, Stabat mater, Credo, Elegos, Musica domestica, Lumen, Scholaresca) lub poetyckiej metafory (Krzewy płonące, Ogrody, Lęk ptaków, Pawana dla oddalonej, Do przestrzeni). Zamiast odpowiedzi uśmiechnął się ironicznie, a ja wysnułem teorię, że chciał w ten sposób jakoś odróżnić ten utwór, który był dla niego nietypowym zadaniem kompozytorskim, grą, od reszty swojej twórczości.

Ostatnie lata nie były dla niego najlepsze; kiedy jeszcze, już jako emerytowany profesor, przychodził do Akademii, powiedziałem mu, że za jakiś czas będę go prosił o dłuższą rozmowę na temat jego twórczości, a przede wszystkim Alleluja do większej pracy, którą przygotowywałem. „No to musisz sie pospieszyć”, powiedział z jakimś innym niż zwykle, smutnym i nostalgicznym uśmiechem. Nie pospieszyłem się, tekst nigdy nie powstał; to było nasze ostatnie spotkanie.

Żegnaj Zbyszku! Myślę, że w ogrodach, w których jesteś teraz, jest przestrzeń, gdzie brzmią te wszystkie Twoje domowe muzyki i lśniące przyćmionym na wzór El Greca światłem pawany, wokół źródła Peirene i płonących krzewów krążą lękliwe ptaki, a Ty jesteś już spokojny i uśmiechnięty, bo prośba, którą wyraziłeś słowami Kochanowskiego, dobierając teksty do Alleluja:

Wysłuchaj, wieczny Boże prośby moje

A nakłoń ku mnie święte uszy swoje

Według swej prawdy, według swej litości

Racz mnie ratować w mej dolegliwości,

została wysłuchana. I mam nadzieję, że nie brakuje Ci tam papieru nutowego, bo nigdy nie lubiłeś pisać muzyki na komputerze.

Stanisław Welanyk

Stanisław Welanyk jest nauczycielem Państwowej Szkoły Muzycznej I i II st. im.F.Chopina w Nowym Sączu i Akademii Muzycznej w Krakowie; był dyrektorem artystycznym Starosądeckiego Festiwalu Muzyki Dawnej i wykładowcą Międzynarodowego Kursu Interpretacji Muzycznej w Nowym Sączu. Bierze udział w wielu przedsięwzięciach muzycznych na terenie Sądecczyzny.

 

 

Komentarze

Komentarze (1)

  • 5 lipca, 2018 o 5:21 pm Anonim

    Wspaniale że ktoś tak pięknie wspomina wielkiego człowieka, szkoda, że go już nie ma z nami!!!! Cześć jego pamięci,!!!

Możliwość komentowania wyłączona.

Partnerzy

herb 112092751_901790209899742_1325318935_n  
"