Kultura

Płomienie nad Ostrowskiem i w sercach plemienia Tsou

Opublikowano: 24 lipca, 2015 o 8:30 am   /   przez   /   komentarze (0)

Jeszcze zanim rozpoczął się wieczorny koncert, wzrok nasz przykuły mrugające laleczki, których kilkadziesiąt zespół z Tajwanu porozwieszał na płotku przed sceną. Wyzwanie, szczególnie dla grupy polskiej, by odwrócić swoim występem uwagę publiczności od mrugających jak w choince światełek. Ale i wyzwanie dla siedzących w pierwszych rzędach, by nie dać się zahipnotyzować owym mruganiem.

„Pasie sioj…” z podziałem na strony wśród publiczności: prawa – niżej, lewa – wyżej, a potem wspólnie, w kanonie. Józek Broda zawsze śpiewa te dziwne słowa, by odgonić licho zaciśniętych pięści, bo na nie miejsca w tej dziecięcej rzeczywistości nie ma.

Miejsce nad rzeką. Gdzieś w okolicy Ostrowska, parafii mającej 500 lat, trzeciej z kolei założonej na Podhalu. JAFERNIOCEK zabiera nas w miejsce, gdzie teraz woda płynie nisko, ale czasem wylewa, zostawia po sobie żyzne materiały, na których rośnie świeża trawa. Woda płynie, wiatereczek szumi, a wśród trawy – polne kwiaty. Nastała na nie właśnie ostatnia godzina na tym cichym miejscu. Układają się teraz do snu, w koszyku dwóch dziewczynek.

„Uuuuu!!!” zawył paszczo-syreną jeden z czterech chłopców wprowadzających na polanę mały drabiniasty wózeczek z „komendantem” w środku. Na głowach małych Wojtków hełmy jak prawdziwe, a w wózeczku – jeszcze bardziej prawdziwy ślauf.
Spór o jego rozwijanie („nie umies, ja umiem, bo mój tata jest strażakiem”), przerwany przez dziewczynkę, która przecież rozumie, że się stodoła zaraz spali, jak oni się będą kłócić, jak się ślaufa rozwija. Rozwinęli, nacisnęli na tłoki nieistniejącej pompy… źle powiedziałem, przecież ta pompa w ich wyobraźni istnieje, istnieje stodoła, i kur czerwony na jej dachu, a oni właśnie stają się bohaterami, bo choć „ciężko idzie”, to przecież dali radę.

– Skąd macie tego ślaufa –starszy chłopiec zadał pytanie, które – nie ukrywam – nurtuje również mnie jak i zapewne inne osoby na widowni.
 Wzieni my se.
 To się wom dostanie za to.
– Pewnie się dostanie, ale wcześniej jaki „zonk” czeka tatusiów i starszych braci, kiedy będą chcieli ogień gasić, a tu ślauf coś przykusy.
– Przeleciałbyś po Staska, bo grający. 

Zanim wezwany przez umyślnego Staszek przyszedł, ze sceny padły dwie zagadki, na które odpowiedziami są „drabina” i „hemł”
Stasek do zbójnickiego podegrał, a na jego muzykę nałożył się śpiew zza kulis i po chwili grupa na scenie uzupełniona została kilkoma kolejnymi dziewczętami.
Ojciec Wirgiliusz zaczął uczyć swoje dzieci, których miał tyle, że każdy, kto się zastanowi, westchnie z troską nad losem jego żony.
A dziś – jak się okazuje – świętego Floriana i muzyka idzie z kościoła do remizy, fakt, że okrężną jakby drogą, więc nie dziwota, że i czasu nie mają. Ale zagrają.
Kto by nie zagrał? Skoro się zgodzili, jeden z chłopców wykonał charakterystyczny gest zaciśniętą pięścią z równie charakterystycznym okrzykiem „Yes!” Widać ojciec w Hameryce za chlebem bywały.
I poszły iskry skrzesane spod kierpców, smyki znów ruszyły w zawody z wytrzymałością strun skrzypiec i małych basów. Popłynęły pary i kółecka małych górali.

Plemię Tsou, uważane za aborygenów tajwańskich, liczy dziś ok. 7 tys. osób. Mieszkają na wysokości 1200 metrów, czyli prawdziwie są Dziećmi Gór.

Występ zespołu ALISEN CHOU rozpoczyna Pi-di – niezwykły instrument zrobiony z dwóch kawałków bambusa, a gra się na nim, wdmuchując do niego powietrze nosem. Nie można zagrać zbyt głośno, dzieci z Tajwanu budują więc szczególny nastrój na początek swojego występu.
Chwilę później zupełna zmiana nastroju: grupa dzieci rozkręca, coś, co w naszej kulturze kuglarstwa ulicznego określa się jako „diabolo”, a – jak wyjaśnił Józek Broda – jest to archaiczna gra, choć w nowoczesnej, plastikowej odmianie. Jak w niemym kinie pojawiają się kolejne plansze, odręcznie napisane na dużych arkuszach, po polsku. Widać, że z troski, by jak najwięcej było zrozumiałe dla sądeckiej publiczności.
Dowiadujemy się więc, że to, co widzimy, to „Chińskie yoyo”, a gdy zmieniają się układy, zmieniają się również arkusze z ich nazwami: „Podwójny przerzut”, „pajęcze sieci”, „przerzut”, „trapez”, „patrzenie na gwiazdy”, „wyrzucanie yoyo do góry”, „spadające yoyo”, „wahadło”, „nunchaku”, „magiczny podmuch”, „koniec”.

Ale oczywiście nie koniec występu, a tylko cyrkowych popisów dzieci z Tajwanu.

Piosenka o górach jako tronie samego Boga… modlitwa do jakże rzadko widzianego na Święcie Dzieci Gór instrumentu – do gitary akustycznej i… dwóch batów, na ich końcach gwizdki, niezwykłe, bo nie gwizdy, a huknięcia pojawiają się w akompaniamencie.
Następna pieśń: świat cały rodziną. Do gitary dołącza się bęben, a bezzasadne nie jest skojarzenie z uwielbieniowymi pieśniami grup modlitewnych. Bo te pieśni to modlitwa, chrześcijańska. Większość członków tamtejszych plemion, to obecnie katolicy i protestanci.
Taniec połączony z opowieścią, że trzeba być dobrym dla każdego człowieka. Jakże świetnie znana nam melodia! Nic więc dziwnego, że publiczność włącza się z tłumaczeniem, zapewne niezbyt wiernym, ale za to szczerym: „Szła dzieweczka do laseczka, do zielonego ha ha ha…”. 
Na koniec scena rolnicza. Grupa dziewcząt z wiklinowymi koszami zbiera… coś. Wchodzą wojownicy z dzidami. Ich taniec, mocny, agresywny, wygania zło z ziemi, żeby siejbę zrobić. Znów dziewczęta, tym razem w koszach są kłosy, za które trzeba podziękować.Śpiewem, tańcem, pokłonem, okrzykiem, wzniesionymi dłońmi. Jak na całym świecie… A że błogosławieństwo plonem bogatym spłynęło, jest powód do zabawy. Kolorowe patyki uderzają o siebie i deski sceny, kłosy falują nad głowami dziewcząt, dzidy – już nie wojowniczo – poruszają się rytmicznie w rękach chłopaków.
Głęboki ukłon, podziękowanie ze strony publiczności, a ci, którzy siedzieli daleko, mogą się teraz dowiedzieć, że świecące na płocie zwierzątka, to owce, symbol bieżącego roku na Taiwanie.

Kamil Cyganik

fot. Beata Nobilec

 

Komentarze

Partnerzy

herb 112092751_901790209899742_1325318935_n  
"